Jak zostałem wędkarzem na FRI

Od dawna marzyłem o wyprawie do Norwegii. Nasłuchałem się i naczytałem o urodzie głębokich fiordów i strzelistych gór, krystalicznie czystej wodzie. Gdy więc z Basią dostaliśmy zaproszenie od Jacka i Ani na wspólny rejs nie wahaliśmy się ani chwili.

Jednym z ważniejszych problemów do rozwiązania w trakcie planowania rejsu jest organizacja wyżywienia. Jak powszechnie wiadomo Norwegia do tanich nie należy. Postanowiliśmy więc jak najwięcej zabrać z Polski. Śniadania i kolacje prawie w całości. Co do obiadów, to na siedem dni zaplanowaliśmy gotowe porcje mięsa, pakowane próżniowo w folię. Metodę sprawdziliśmy w ostatnich latach, a firma Szaor wielokrotnie udowodniła, że gotują smacznie i pakują niezawodnie. Zdecydowaliśmy, że na pozostałe dni, (na które nie mamy zapasów z Polski), trzeba będzie nałowić ryb na miejscu. Zostałem oddelegowany do tego odpowiedzialnego zadania i niewiele myśląc (chyba trochę lekkomyślnie), podjąłem się tego. Muszę się przyznać, że nigdy wędkarzem nie byłem. Trochę dlatego, że dla mnie siedzenie z kijem i gapienie się na spławik to nudne zajęcie, a trochę z powodów „ideologicznych”. W tym przypadku miało to być jednak coś zupełnie innego. Nie o łapanie dla przyjemności tu szło, a o zapewnienie załodze pożywienia.

Przygotowania do Ważnej Misji zacząłem od zebrania podstawowych informacji. Najpierw kilka rozmów z paroma doświadczonymi kolegami. Potem, za radą Basi, wybrałem się do sklepu wędkarskiego na ulicę Tęczową (trochę mnie zaskoczyło, skąd Ona zna takie miejsca). Ale tak naprawdę to dopiero zadziwił mnie ten sklep od środka. Wyglądał jak spory supermarket. Jaki tam mają wybór sprzętu. Czy wybierasz się na karpie, płotki, szczupaki, czy też merliny lub barrakudy – zaopatrzą cię we wszystko, co niezbędne.

Poprosiłem młodego, kompetentnie wyglądającego sprzedawcę o skompletowanie zestawu do łowienia dorszy w Norwegii. Zaproponował rolkę odpowiedniej linki, kołowrotek, trzy zestawy pilkerów (wówczas nie znałem jeszcze tej nazwy). Dla niewtajemniczonych: jest to metalowa przynęta w postaci 20 cm kolorowej rybki ze sporą kotwiczką, przymocowana na końcu półmetrowej sztywnej żyłki do której dowiązane są trzy małe kolorowe kawałki plastiku zakończone hakami. Nie bardzo wiedziałem, jak to ma działać, ale wkrótce wszystko się wyjaśniło.

Po naradzie z Kapitanostwem zaprosiliśmy do załogi jeszcze jednego kandydata: Marcina. Chłopak młody, żeglarsko jeszcze całkiem zielony, bardzo chętny do wszelkich prac na jachcie. A do tego, jako doktor biologii z Uniwersytetu wie wszystko o ptakach i rybach, które w wielkiej obfitości spotykaliśmy w czasie rejsu. To była naprawdę przyjemność - móc dowiedzieć się tak wiele i w tak interesujący sposób o zwierzakach, które widzieliśmy wokół. Zresztą może sam coś na ten temat na stronę FRI napisze? Obiecał…

Pierwsza próba

No to, wracając do rejsu: po pierwszych dwóch dniach na prowiancie z Polski poczuliśmy apetyt na coś świeżego. Nie ma lekko, trzeba łowić. Bez żadnego doświadczenia, korzystając tylko z cennych rad Jurka Pękalskiego oraz sprzedawcy ze sklepu. Najważniejsza była taka, żeby próbować przy samym dnie, na głębokości 40 m. Uzgodniliśmy z Jackiem, że, gdy tylko będziemy na takiej izobacie, on stanie w dryf, a ja biorę się za wędkę. Udało się to na kotwicowisku między Stora Kjeoy a Lila Kjeoy: N68 51,2' E16 33,3. Pierwsze opuszczenie przynęty na dno i… prawie od razu coś czuję. Zaciąłem, poczekałem chwilę (żeby się lepiej zahaczyło) i ciągnę. Kręcę i kręcę. Ale to przecież 40 metrów linki. W końcu wyciągam nad wodę i zaskoczenie. Spodziewałem się jakiegoś kalosza, starego czajnika, czy czegoś podobnego. A tu…. dwie ryby na raz. Czarniaki, to znaczy dorsze grenlandzkie, obydwa po jakieś 30-40 cm. Potem też było nieźle: trafiła się molwa, później jakaś taka czerwona, podobna do diabła (Marcin zna wszystkie ich nazwy) i jeszcze parę kolejnych czarniaków. Gdy tylko uznaliśmy, że na dziś wystarczy natychmiast zakończyłem połów. Wprawdzie decyzja łatwa nie była, bo jak tak dobrze idzie, to trudno przestać. Ale udało się, byliśmy twardzi. Złapane sztuki były od razu zabijane. Basia jest w tym specjalistką, ale szybko przyuczyła Marcina. W końcu biolog, powinien umieć przygotowywać żywe stworzenia do dalszych czynności badawczo-technologicznych.

Pojętny uczeń

Drugi raz wziąłem się za wędkowanie przy Bjornhl i Gunnar Skjaaen u wejścia do Raftsundu: N68 28,2 E15 12,8. Stanęliśmy wieczorem w niewielkiej zatoczce i po około połowie godziny mieliśmy na pokładzie surowiec do smażenia. Starczyło też na całkiem niezłą zupę rybną w następnym dniu. Trzeba było tylko dokupić w sklepie spożywczym trochę owoców morza (i tutaj Uwaga!!! rekord cenowy: świeże krewetki po 8 złotych za kilogram! I to w Norwegii!!!).

Pokładu nie pobrudziłem

Kolejny połów 29 lipca. Przy Stora Teroy i Tinds Oy: N68 51,3 E14 47,0. Znowu około pół godziny emocji i mamy na pokładzie 10 sztuk. W tym trzy makrele. Łapanie ich było bardzo ekscytujące. Nie wiedziałem, że są tak silne i waleczne. Zupełnie inaczej niż dorsze, które po zahaczeniu dają się spokojnie ciągnąć do góry prawie bez walki, jak barany na rzeź. Nasze makrele, po jakieś 30-40 cm z wielką energią próbowały uwolnić się z haka. A w puszce, w pomidorach już takie spokojne, nieprawda?

Obróbka na gotowo

I ostatnia akcja: N69 18,5 E15 49,8 w okolicy wyspy Bleikoy. Jest to nieduża, ale za to wysoka skała, która stanowi schronienie dla 150 tysięcy maskonurów (nazywa się je również z angielskiego - puffiny). Są to chyba jedne z najpocieszniejszych ptaków, jakie widziałem. Takie malutkie, niezdarnie latające pingwinki. Było ich naprawdę mnóstwo. A nad nimi krążyło czternaście orłów bielików. O, przepraszam: jak nas poinstruował Marcin, bielik orłem nie jest. Jest orłanem, z rodziny jastrzębiowatych, kuzynem orła. Po opłynięciu wyspy, obfotografowaniu i sfilmowaniu wszystkiego, co było interesujące skierowaliśmy się w stronę otwartego morza, gdzie na krawędzi szelfu kontynentalnego mieliśmy nadzieję spotkać wieloryby. Wprawdzie wcześniej uzyskaliśmy informację od wtajemniczonych Norwegów, że walenie przed kilku dniami popłynęły daleko w ocean i nawet komercyjne rejsy (whale safari) są zawieszone, ale spróbować nie zawadzi. A nuż jakiś olbrzym się rozmyślił i wrócił na płytsze wody. Nasze zapasy żywności, mimo, że spore, to jednak stale się kurczyły, więc przy przekraczaniu izobaty 40 m szybka decyzja: stanęliśmy na chwilę w dryfie. Zaproponowałem Marcinowi, żeby też popróbował i poczuł satysfakcję z własnoręcznego zdobywania pożywienia. Żeby samemu nie być w tym czasie bezczynnym, a także trochę ze zwykłej ciekawości skorzystałem z przygotowanego wcześniej drugiego zestawu, bez kija. Wcześniej wyszukałem w porcie taki nieduży kawałek deski, który przyciąłem na kształt wygodny do trzymania w ręce i nawijania żyłki z hakami (dokładnie takiej samej, jak ta przy wędce). Zarzuciłem i nawet kilka mniejszych dorszyków złapałem.

Rekord rejsu.

Ale Marcin, który po raz pierwszy łowił na poważnie, wyciągnął z wody kilka sztuk. Z czego dwa ostatnie dorsze to były prawdziwe smoki. Miały po ponad pół metra każdy. W tym momencie ryb mieliśmy już dosyć. Ale w tutaj odezwał się we mnie instynkt myśliwego, a może też trochę zazdrość… Też chciałem wyciągnąć podobnie wielką sztukę. Wziąłem porządną wędkę od Marcina i już po paru minutach się udało. Też miałem swojego smoka. W ogóle połów był rekordowy.

Niemożliwe, ale wszystko zjedliśmy.

Ryby oprawiłem wstępnie na pełnym morzu (miały mewy ucztę). Zastanawiałem się jak to zrobić, żeby nie upaprać pokładu. Ze względu na ich rozmiary wydawało się to niemożliwe. Oczyściłem je więc tylko z grubsza i resztę pracy odłożyłem do czasu, gdy wrócimy na ląd. Coś na pewno się znajdzie. Jakiś pomost, skrzynka, czy coś podobnego. Wybraliśmy w locji sympatycznie wyglądającą wyspę i port. Sommaroy. Tam zacumowaliśmy przy pomoście, gdzie stało już sporo łódek. Część z nich okazała się motorówkami specjalnie przeznaczonymi dla „turystów wędkarskich”. Szybko zorientowaliśmy się, że stoimy w komercyjnej bazie z pełnym zapleczem dla amatorów łowienia hurtowego. Oczywiście korzystali z tego panowie w słusznym wieku, posiadacze słusznej tuszy i pewnie też portfeli. Niemcy, Austriacy, Szwajcarzy i pewnie jeszcze inni. A łapali rzeczywiście po kilkadziesiąt kilo na jedno wyjście w morze. Całe plastikowe kontenery, które potem musieli wozić na specjalnych wózkach. W bazie znajdowało się pięknie urządzone i wyposażone pomieszczenie do oprawiania i czyszczenia zdobyczy (połączone z wielką zamrażalnią). Jako, że płaciliśmy za postój przy ich kei mieliśmy prawo korzystać z całej bazy, a co najważniejsze, z miejsca do oprawiania ryb.

Komfortowe warunki dla wędkarzy hurtowych.

Po wypatroszeniu i oczyszczeniu było tego tyle, że starczyło i na zupę i do smażenia, w sumie ponad dwa dni super jedzenia. Szkoda mi było tylko łbów z tych dużych dorszy. Po prostu są wielkie i stanowią chyba jedną trzecią całej ryby. A na zupę rybną są najlepsze. Do największego garnka na FRI mógł zmieścić się tylko jeden. Musiałem z pozostałych dwóch wykroić tylko to, co dobre, a resztę z bólem serca rzucić na pożarcie innym morskim stworom.

Rybka smażona

Nie wiem, jak tam, na dalekiej Północy, jest z łowieniem ryb o innej porze roku, ale w lipcu było znakomicie. Dzięki temu mogłem poczuć się naprawdę dumny: po pierwsze dlatego, że własnoręcznie upolowałem pożywienia dla całej załogi na pół rejsu i po drugie, dlatego, że potem wszystko to osobiście wypatroszyłem, usmażyłem i ugotowałem. A czy smakowało, to niech napiszą ci, co jedli.

Darek Gurdak